Fajnie jest posłuchać sobie muzyki. W wolnym czasie, podczas nudnego wykładu, nacieszyć ucho przyjemnymi melodiami podczas grania czy oglądania filmu, lub też umilić sobie czas podczas podróży. Taa. Podróży. Jak już kiedyś wspomniałem, pomimo pewnych niewygód korzystania z komunikacji miejskiej jestem pozytywnie nastawiony do tego sposobu przemieszczania się. Najwyraźniej równie pozytywnie nastawieni do toczenia się autobusami i tramwajami są tzw. melomani, czyli w tym kontekście "osoby będące pod wpływem stanu ogłuszenia i otępienia umysłowego wywołanego pochodzącym z przenośnych odtwarzaczy MP3 natężeniem dźwięku na poziomie startującego Boeinga 747-400", ewentualnie "cholerni kretyni puszczający dzwonki w komórce tak głośno jak się da". Pół biedy kiedy stoi się koło typu ze słuchawkami. Ci zwykle dysponują dużą różnorodnością gatunków muzycznych, a poza tym szum podczas jazdy potrafi ich skutecznie zagłuszyć, ale drugiego typu, tego "idę z grającą komórką i wyglądam jak pół rzyci zza krzoka" znieść się po prostu nie da. Zwłaszcza, że coraz częściej spotkać ich można także na ulicy. Jestem osobą tolerancyjną. Nie wpierniczam się w niczyje gusta, poglądy i wartości tak długo jak nikt nie wpiernicza się w moje. Zmuszenie mnie, a także innych pasażerów pojazdu, tudzież innych przechodniów na ulicy do wysłuchiwania "umpa-umpa" zdolnego wydudnić tyłek do mózgu (lub vice versa) tudzież jęków i kwików przy akompaniamencie orkiestry symfonicznej zarzynanych zwierząt w oborze jest takim właśnie wjeżdżaniem i demolowaniem progu tolerancji zarówno mojego, jak i osób dookoła mnie. Potem wszyscy dziwią się i narzekają, że nie zwalnia się miejsca osobie starszej i ogólnie panuje kultura chamsko-drobnomieszczańska. Ludzie tacy nie są. To godzina w zapchanej po sufit metalowej puszce rozbrzmiewającej dźwiękami zespołów Kombinat Górniczo-Hutniczy, czy Tokio Hotel (w którym, jak ostatnio się dowiedziałem ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, grają przedstawiciele płci męskiej, a nie żeńskiej) powodują, że poziom tolerancji opada, a agresja jest niemal widoczna w powietrzu. Ludzie są z natury ludźmi - bywają dobrzy, ale nie są święci. Mają za to święte prawo żeby szlag ich trafił. Te młotki w pojazdach komunikacji miejskiej wcale nie służą do rozbijania szyb w razie wypadku. Umieścił je tam ktoś, kto wie, że w końcu zdobędziemy się na odwagę i uczynimy nasze przejazdy dużo przyjemniejszymi.
Interesującym zjawiskiem związanym z rozwojem komputerów jest to, że o ile coraz prościej jest rozkręcić cały sprzęt bez niczyjej pomocy i złożyć go z powrotem, o tyle oprogramowanie osiąga poziom złożoności ocierający się o upierdliwość. Ponad moje możliwości zrozumienia jest płodzenie batalionów skryptów i procedur, które z rzeczy prostych, mających w domyśle funkcjonować w sposób prosty, robi się coś, czego zdefiniowanie nie mieści się w zasobie słów przeciętnego człowieka. Programiści wychodzą z bardzo życiowego założenia, mówiącego zresztą bardzo dużo o nich samych: uważają, że do łowienia ryb w strefie przybrzeżnej potrzebny jest okręt mniej lub więcej przypominający lotniskowiec Admirał Kuzniecow. Tylko trochę większy, cięższy i lepiej uzbrojony. Po czym budują go i każą na nim pływać rybakom, uznając puszczane w ich stronę wiązanki związane między innymi z dzieciństwem tychże programistów i płonącą kołyską gaszoną łopatą za marynistyczną formę aprobaty i gorących podziękowań. Tak właśnie, w metaforycznej formie, powstają i funkcjonują dzisiaj te małe cholerstwa do odinstalowywania programów. Nie można po prostu wyrzucić czegoś z dysku, teraz po potwierdzeniu swojej decyzji trzeba: 1. Odczekać dziesięć minut aż deinstalator przemyśli sens życia i obliczy silnię z pięciu miliardów. 2. Przez kolejne dwie godziny obserwować jak "weryfikuje instalacje". Istnieje podejrzenie, że proces ten został zaimplementowany przez pracowników Instytutu Pamięci Narodowej. 3. Przez pół roku medytować w nadziei, że "generowanie skryptu" kiedyś się skończy. Cierpliwości, w końcu "wygenerowanie" komendy "kasuj" to nie taka prosta sprawa. 4. Przeczekać samo usuwanie plików... Zupełnie jakby programiści zabierając się za tworzenie czegoś tak prostego jak UnInstall byli nawaleni jak filipińska stodoła (vide Aleksander K.) i słyszeli głosy gier i programów proszących o możliwość odwleczenia egzekucji przez jak najdłuższy czas, aby mogły się pożegnać czule z całym dyskiem, napisać testament, w którym zostawią zastawę stołową firewallowi, a na końcu poprosić rejestr aby wydał akt zgonu rozpłakanemu kernelowi. Zupełnie jakby programiści mieli jakieś sfiksowane pojęcie na temat człowieczeństwa.